Do stolicy Portugalii pojechaliśmy w zasadzie na dwa dni, gdyż w połowie trzeciego mieliśmy już lot powrotny. Jeśli nie planujecie zwiedzania poza starymi dzielnicami centrum miasta, to dwa dni w zupełności wystarczą, by zjeść lody w Bairro-Alto i powłóczyć się po Alfamie wpadając do lokalu z muzyką fado.
Przylecieliśmy w poniedziałkowy wieczór trafiając na strajk pracowników metra. Do centrum dostaliśmy się więc taksówką (15 euro) z poznaną na lotnisku parą Polaków. Jestem zwolennikiem spędzania całego wolnego czasu łażąc i traktowania hotelu wyłącznie jako miejsca z łóżkiem, gdzie padam wieczorem wyczerpany, dlatego zawsze oprócz najtańszych lotów szukam najtańszych hosteli. Pieniądze wolę wydać w restauracji na wino i lokalne przysmaki. Tym razem znalazłem Lisbon RiverView Hostel – w samym centrum Lizbony, 105 euro za trzy noce w dwuosobowym pokoju, z widokiem na rzekę Tag z balkonu. Opłacało się co wieczór wspinać na czwarte piętro dla samego balkonu.
We wtorek rano wyruszyliśmy w kierunku mostu 21 kwietnia, wieży Belem i pałacu Hieronimitów. Wraz z pomnikiem odkrywców były to najdalej oddalone od hostelu obowiązkowe punkty na mapie miasta.
Oczywiście polecam kupno biletu dziennego, gdyż kosztuje zaledwie 6 euro, a ważny jest przez 24 godziny w autobusach, tramwajach, metrze i windach – bardzo korzystny interes zwłaszcza na intensywny wypad. Po zaliczeniu wyżej wymienionych zabytków i wypróbowaniu wypieków z założonej w 1837 roku cukierni Casa Pastéis de Belém mieliśmy wciąż mnóstwo czasu, by wrócić do dzielnicy Baixa/Chiado i wyjechać windą Santa Justa na punkt widokowy. Muszę przyznać, że Lizbona jest uroczym miastem zarówno widziana z poziomu ulicy, jak i ze szczytu windy, która kiedyś łączyła dwie dzielnice. Z windy ruszyliśmy do dzielnicy Bairro-Alto, gdzie raczyliśmy się czereśniami przy posągu Luís de Camões, a potem wsiedliśmy w zabytkowy tramwaj 28 i pojechaliśmy na koniec trasy i z powrotem. Nawiasem mówiąc, o tych żółtych tramwajach przemierzających zabytkowe, wąskie uliczki stolicy Portugalii przeczytać możecie wszędzie – są jedną z wizytówek tego miasta.
Przed kolacją jeszcze zaopatrzyliśmy się w butelczynę madery.
Wtorkowy wieczór to oczywiście kolacja w restauracji, a że byliśmy, gdzie byliśmy, to trzeba było posłuchać też fado. Fado to tradycyjna portugalska muzyka, przepełniona rezygnacją i melancholią, o charakterystycznej strukturze. Krótko mówiąc – trzeba lubić wisielcze klimaty, by słuchać o doli biednych ludzi, życiu na morzu, niespełnionej miłości, a to wszystko zagrane i zaśpiewane z przejmującym poczuciem straty. Albo trzeba się porządnie upić. No i nie zaszkodziłoby rozumieć tekstów pieśni. Wybór restauracji z muzyką fado w Lizbonie jest dosyć spory. Od takich, w których występują największe sławy gatunku, a jedzenie kosztuje od 100 euro za osobę, do malutkich knajpek z domową atmosferą i potrawami. Wybraliśmy Pastel do Fado, ponieważ znajduje się w przepięknej Alfamie.
Pech chciał, że na całą restaurację w pracy pojawiła się tylko jedna kelnerka, w związku z czym obsługa pozostawiała wiele do życzenia. Pomimo całkiem nieźle grających panów i smacznych przekąsek, dosyć szybko stamtąd uciekliśmy nie mogąc doczekać się ani na porto ani na maderę (trzeba jednak zaznaczyć, że tapas były wyśmienite).
Trafiliśmy na przyjemne miejsce kilka kroków dalej – tym razem bez fado, ale za to z wybornym jedzeniem – Restaurante Rio Coura.
Zjedliśmy mieszankę pieczonych morskich ryb i tradycyjnego pieczonego dorsza (bacalhau assado) w towarzystwie butelki Planalto, białego wina z ręcznie zbieranych na płaskowyżu Douro winogron. Polecam tę restaurację, jeśli kiedyś zawitacie do Lizbony. Obsługują właściciele, którzy nie widzą problemu, by na przykład zamknąć lokal pół godziny później, bo akurat do nich zabłądziliście głodni.
W środę postanowiliśmy zaliczyć kilka punktów widokowych. Pierwszy z nich znajduje się w dzielnicy Bairro-Alto, więc po drodze testowaliśmy wyśmienite lody w Gelados Santini przy Rua do Carmo (polecam!). Wędrując w górę Rua da Misericórdia, w kierunku naszego punktu widokowego, zboczyliśmy w Travessa Poço da Cidade i tam, w ciasnej uliczce pełnej stolików, zjedliśmy w restauracji, której właściciel nie mówił po angielsku. Nie pamiętam nawet nazwy tej knajpki, ale zjadłem tam jedną z najlepiej smakujących ryb w życiu. Następnie, po krótkim kluczeniu między zaułkami, wróciliśmy na Rua da Misericórdia na samym jej końcu, gdzie przechodzi ona w Rua São Pedro de Alcântara. To tam znajduje się Igreja de São Roque (Kościół Świętego Rocha), z zewnątrz niepozornie wyglądająca świątynia będąca pierwszym kościołem Jezuitów w Portugalii. Budynek ten przetrwał wielkie trzęsienie ziemi, które nawiedziło Lizbonę w 1755 roku. W środku można zobaczyć wielkie bogactwo, od zbudowanej w Rzymie Kaplicy św. Jana Chrzciciela (w momencie budowy w XVII wieku najdroższej na świecie), przez pozostałe kaplice w przeróżnych stylach, jak manieryzm, barok, rokoko, po zdobiony płytkami azulejos transept.
Pierwszy punkt widokowy to Jardim de S. Pedro de Alcântara z widokiem od zachodu na dzielnicę Baixa/Chiado oraz zamek świętego Jerzego na następnym wzgórzu. Po kilkunastu lub kilkudziesięciu minutach błądzenia po kolejnych zaułkach tego pięknego miasta trafiliśmy przypadkiem na drugi punkt widokowy – Miraduoro de Santa Catarina – z którego zobaczyć można było rzekę Tag.
Spacerując przeszliśmy przez Bairro-Alto i Baixa/Chiado do malowniczej Alfamy, gdzie obejrzeliśmy katedrę Largo da Sé, oraz wspięliśmy się na kolejne punkty widokowe – Miraduoro de Santa Luzia (skąd zrobiłem zdjęcie z początku wpisu) oraz Miraduoro Sophia de Mello Breyner Andresen da Portugal, skąd zrobiłem poniższe zdjęcie.
Na koniec długo spacerowaliśmy po Alfamie pogryzając chorico (Portugalska wersja hiszpańskiego chorizo. Uwaga, nie mówcie nikomu, ale to co pogryzałem chyba powinno być najpierw ugotowane) kupione w zwykłym lokalnym sklepie mięsnym. Pod wieczór udaliśmy się jeszcze na wycieczkę metrem, by zobaczyć co znajduje się kilka stacji dalej, lecz trafiliśmy na galerię handlową i wróciliśmy. Późnym wieczorem po opróżnieniu butelki madery przyszedł czas na Restaurante o Povo, gdzie zjedliśmy Bacahau a Braz (zwane też Bacalhau à Brás, tradycyjne portugalskie danie z solonego dorsza, cieniutkich frytek, jajek i oliwek), Pica-Pau (paski wołowiny w specjalnym sosie) i Salada de Polvo, czyli sałatkę z ośmiornicy, wszystko popijając oczywiście maderą na pożegnanie Lizbony (w Povo możecie zostawić od 30 euro za dwie osoby w górę – jedzenie jest pyszne).
W środę, trzeciego dnia, zjedliśmy pospolitą paellę przy głównej ulicy Rua Augusta, a po kawie w cudnej Alfamie udało nam się jeszcze przed wyjazdem spróbować ryżu z owocami morza w Rio Coura – warto było, to jednak coś zupełnie innego od paelli. W połowie dnia już jechaliśmy metrem na lotnisko. Z samolotu zdołałem jeszcze złapać aparatem most Vasco da Gama!