Ludzie odkrywają swoje pasje w różnych sytuacjach. U mnie odbyło się to stopniowo, serią kilku wydarzeń, które pozwoliły zajrzeć w siebie i odnaleźć to, co mnie ekscytuje. Przyznam, że odkrycie było do pewnego stopnia zaskakujące, bo człowiek niby wie, czego chce i co lubi, a jednak nagle uzmysławia sobie, że jest coś więcej.
Pierwszym takim wydarzeniem było spełnienie marzenia na Sycylii i ugotowanie tradycyjnej zupy z tych kilku rodzajów morskich ryb, których w Polsce normalnie się nie zna. Pisałem o tym wcześniej tutaj i tutaj. Oczywiście zawsze lubiłem dobre jedzenie, często gotowałem i na tym etapie życia miałem już za sobą kulinarne eksperymenty z daniami spoza tradycyjnej kuchni polskiej. Co sprawiło, że akurat tę jedną przygodę uważam za przełom? Niepewność, jaką się ma gotując coś pierwszy raz w życiu? Filetowanie mezzaluną? Z pewnością jedno i drugie. Jednak sycylijska zupa rybna to było głównie wyzwanie. Ileż to razy oglądałem wcześniej programy kulinarne, w których sławni kucharze jeździli po świecie by gotować lokalne potrawy. Te egzotyczne dla mnie ryby, do tego prosto z morza (nie da się kupić świeższych ryb) – nigdy wcześniej nie gotowałem czegoś takiego. To wydawało się niezwykle skomplikowane i wymagające fachowej wiedzy kulinarnej. Sprawdziłem się i bardzo mi się to spodobało.
W życiu chodzi też o to, co człowieka porusza, co sprawia, że czuje się znów niczym dziecko w piaskownicy. U jednych to dzień spędzony w Ikei, u innych to mecz piłki nożnej, u jeszcze innych najnowsza gra na konsolę czy mega zestaw wiertarek. Pewnego dnia wybrałem się na targ do Bolton. Wędrując pomiędzy straganami i odnajdując coraz to inne, nieznane mi wcześniej produkty czułem, że oto jest moja piaskownica. Najwięcej radości sprawiał mi, jak sądzę, fakt, że jeszcze tyle smaków jest do odkrycia. Kuchnie afrykańskie, azjatyckie, a nawet różne europejskie mało znane specjały. To bogactwo produktów i przepisów przytłacza i zachwyca zarazem.
Zawsze gnało mnie w świat. Coś w środku podpowiadało mi, że świat trzeba chłonąć zmysłami. Wdychać mroźną bryzę nad ranem, wędrować po pachnących igliwiem lasach, czuć na sobie wieczorne słońce a dookoła zapach pieczonych kiełbas w jakiejś polskiej wsi. Smakować najdziwniejsze sery, wina, proste i skomplikowane dania z tych wielu wspaniałych miejsc, jakich pełno na tej planecie. Zobaczyć gwiazdy, zachody i wschody słońca, dotknąć sedna kobiety. Wsłuchać się w śpiew ptaków, szum morza, muzykę, oddech, bicie serca. Żyć.
Chcę też dzielić się tymi przeżyciami, bo nikt nie jest w stanie spróbować, czy zobaczyć wszystkiego. Samych restauracji w Nowym Jorku jest tyle, że gdyby jeść codziennie w innej, to zajęłoby człowiekowi jakieś 64 lata (* na początku 2015 roku było 23705 pozwoleń wydanych na otwarcie baru, restauracji lub kawiarni w Nowym Jorku). A to tylko jedna metropolia.
Istnieje wiele sposobów dzielenia się wrażeniami i emocjami: opowieść, fotografia, film, muzyka, ale także właśnie gotowanie. Te same nośniki służą nam do przywoływania wspomnień. Na pewno każdy ma jakieś kawałki muzyczne, które automatycznie przypominają mu dzieciństwo lub pierwszą miłość. Jeden kęs przyrządzonej w domu bruschetty potrafi przenieść myśli do Włoch, zapach jajecznicy i już jestem w domu babci, smak ciasta – znów są święta. Smak i zapach potrafią przywołać wspomnienia wyraźniejsze i nieraz głęboko ukryte.
W pewnym sensie przepis kulinarny jest zatem podobny do zapisu nutowego – pozwala nam wielokrotnie odtworzyć tę samą orkiestrę smaków. Nigdy nie nauczyłem się czytać nut, ale za to czerpię ogromną przyjemność z gotowania dla kogoś. Nie sądzę bym miał wystarczająco mocne nerwy, aby zostać kucharzem, jednak gotowanie w wolnych chwilach zupełnie wystarcza mi do zaspokojenia tej pasji. A jeśli znajdę przepis, który mnie w jakiś sposób zachwyci, to podzielę się nim z Wami tutaj.