Przyzwyczajony do hollywoodzkich produkcji, w których tempo i efekty specjalne przyćmiewają logikę i jakikolwiek sens fabuły, rzadko spodziewam się czegoś z zupełnie innej beczki zza oceanu. O „Manchester by the sea” słyszałem przy okazji Oscarów, ponieważ film ten był nominowany w sześciu kategoriach i ostatecznie zgarnął dwie statuetki. Ludzie mówili, że wspaniały dramat, że wyciska łzy. Czy tak jest naprawdę?
Lee Chandler jest woźnym w Bostonie. Naprawia prysznice, odśnieża chodnik, przetyka ludziom kible. Na początku filmu poznajemy go jako średnio przyjemnego typka, ewidentnie z przeszłością: samotny, szukający bójek w barach, przygarbiony i małomówny. Pewnego dnia odbiera telefon i dowiaduje się, że jego brat, Joe, leży w szpitalu. Lee jedzie więc do rodzinnego Manchesteru, małej mieściny nad morzem, po drodze wspominając dni spędzone na łodzi z bratem i bratankiem, Patrickiem. We wspomnieniach widzimy go jako wesołego wujka żartującego sobie z dzieciakiem na rybach.
Na miejscu okazuje się, że Joe zmarł, a zgodnie z jego testamentem, Lee ma zostać prawnym opiekunem szesnastoletniego Patricka. Obaj będą próbowali poradzić sobie ze śmiercią Joe. Dodatkowo Lee będzie musiał stawić czoła nigdy niezabliźnionym ranom po utracie rodziny, załatwieniom związanym z pogrzebem i ułożeniem jakoś życia z nowym podopiecznym.
Lee zdaje się przyjmować kolejne ciosy od życia ze stoickim spokojem człowieka zrezygnowanego. Bierze wszystko na swoje pochylone barki i mówi ludziom dookoła, że jest ok. Młody Patrick za to zdaje się odkładać na później moment przyjęcia do wiadomości, że stracił ojca. Radzenie sobie z żałobą utrudnione jest przez typową dla mężczyzn nieumiejętność rozmawiania o uczuciach. Łatwiej skakać sobie do gardeł, nabijać się z siebie lub po prostu milczeć, niż przyznać się do cierpienia.
Przyzwyczajeni do łatwych łez i filmowych emocji możecie oczekiwać, że w końcu panowie się wypłaczą, ale nie jest tak łatwo. Kenneth Lonergan rozciąga żałobę w długi, powolny i niewygodny proces. Nie będziecie czuć się komfortowo, tak jak nie jest komfortowe życie, które w żałobę wkracza z butami codziennych obowiązków. Ciągle, mimo cierpienia, trzeba pracować, rozwiązywać problemy, chodzić do szkoły, robić zakupy i spotykać się z ludźmi.
Wydaje się to bliższe rzeczywistemu bólowi po utracie bliskich. Lee będzie niósł swe brzemię już zawsze, tu nie ma oczyszczenia czy zapomnienia. Tylko raz widzimy uśmiech na jego twarzy — kiedy zapomina się po szarpnięciu łodzią w towarzystwie Patricka i jego dziewczyny. Szybko jednak wraca do niego stały smutek.
„Manchester by the sea” jest w pewnym sensie studium męskiego radzenia sobie z żałobą, jeśli odpowiada wam obraz mężczyzn niezdolnych do rozmowy o swoich uczuciach. Aktorstwo Casey Afflecka wspina się na wyżyny, gdy drobnymi niuansami gry twarzą maluje żal, poczucie winy, bezsilność, rezygnację i paletę innych emocji. Nie ma w tej grze ani krzty wymuszoności. Wirtuozeria bez grama fałszu. Lucas Hedges w roli Patricka również daje radę i można w jego pogoni za dekoncentracją ujrzeć panikę młodego człowieka, który wie, że jeśli się zatrzyma i zacznie myśleć, to rozpacz dopadnie go z całą mocą.
Jest również coś pięknego w tym, jak ten film się sączy. Powolne tempo, akcja przeplatana wspomnieniami, z aptekarską precyzją dawkowane informacje. Lonergan nie chce nas walić obuchem emocji w łeb, ale nie chce też, byśmy skupili się na szybkim i jakże łatwym osądzaniu bohaterów. Życie nie jest czarno białe, a wręcz przeciwnie, potrafi być śmieszne w momentach żałoby, uderzyć znienacka w najczulszy punkt w trakcie zabawy, odebrać wszystko, co mamy, a potem pokazać, że mamy jednak coś jeszcze. I ta przeklęta codzienność syzyfowego bezsensu. Ten kołowrotek pracy, sprzątania, zakupów, pracy, z którego największa tragedia wyrywa zaledwie na chwilę, bo potem musimy, trochę bardziej przygarbieni, ciągnąć kierat i mówić innym, że jest ok. Choć już nic nie będzie nigdy takie samo.
Nie wzruszył mnie jednak „Manchester by the sea” do łez. Pochodzenie z małej polskiej miejscowości oznacza, że napatrzyłem się w życiu na alkoholizm, przez co mam mało współczucia dla osób pijących i ćpających w domu z małymi dziećmi. Mam też małą tolerancję dla braku odpowiedzialności i wyobraźni. Nie bardzo też akceptuję napierdalanie obcych ludzi w barach jako metodę radzenia sobie z własnym bólem i wyrzutami sumienia. Dlatego mimo wspaniałej gry Afflecka i ogólnie dobrze opowiedzianej historii, gdzieś umykała mi zdolność do utożsamienia się z bohaterem.
Ale to też jest trochę tak z żałobą, że trudno się z nią utożsamiać. Zwróćcie uwagę na scenę, w której Patrick dostaje ataku paniki, gdy z zamrażarki wypada kurczak. Wiąże się to z jego odrzucanymi myślami o zmarłym ojcu, którego ciało musi czekać w chłodni do wiosny, aż ziemia zmięknie wystarczająco na pogrzeb. I wtedy Lee, człowiek, który powinien jednak wiedzieć co to rozpacz i żałoba, pyta Patricka: „Czy to chodzi o kurczaka? Nie chcesz kurczaka?” Jest w tej scenie tyle prawdy o naszej nieporadności w obliczu cudzej straty. Tej samej nieporadności, co każe nam pytać żałobnika, czy wszystko w porządku i zadowalać się kłamstwem w odpowiedzi.
Ostatecznie, biorąc pod uwagę „głębię” niektórych amerykańskich produkcji, „Manchester by the sea” jest nie lada dziełem. Dramat z prawdziwego zdarzenia, świetnie zagrany, doskonale opowiedziany i zawierający niezwykle celne obserwacje. Nie daję w swoich recenzjach gwiazdek, bo wychodzę z założenia, że albo coś warto obejrzeć, albo nie. Ten film warto.