Niemieccy powieściopisarze przemawiają do mnie czasami, a robią to wtedy z niezwykłą mocą. Tak było, kiedy oddawałem się lekturze utworów Ericha Marii Remarque’a czy Tomasza Manna, tak było i teraz. Robert Seethaler dzieli z mistrzami umiejętność snucia opowieści w delikatny, wyważony i wnikliwy sposób. Objętość powieści oddaje minimalizm (lecz nie surowość) opisów. Zaledwie dwieście stron wystarczyło, by zmieścić esencję życia prostego człowieka. „Całe życie” to jednak coś więcej…
Gdy reszta mężczyzn ruszyła w drogę do wsi z byłym już drwalem Gustlem Grollererem, Egger i Thomas Mattl pozostali na miejscu wypadku, by pogrzebać rękę. […] Mattl trzymał przed sobą sztywną rękę i przyglądał jej się zmrużonymi oczyma.
– To jednak jest dziwne – powiedział. – Jeszcze chwilę temu to była część Grollerera, a teraz jest martwa i niewiele więcej warta niż spróchniała gałąź. Jak myślisz, czy Grollerer jest jeszcze teraz w ogóle Grollererem?
Egger wzruszył ramionami.
– A czemu nie? Nawet jeśli tylko z jedną ręką.
– A gdyby drzewo oderwało mu obie ręce?
– Nawet wtedy. To cały czas Grollerer.
– A gdyby, powiedzmy, urwało mu obie ręce, obie nogi i połowę głowy?
Egger zastanowił się.
– Prawdopodobnie nadal byłby Grollererem… w jakiś sposób. – Nagle nie był już taki pewien tego, co mówi.
Poznając Andreasa Eggera nie mogłem oprzeć się skojarzeniom: a to z realizmem magicznym, a to z „Czarodziejską górą” Manna, a to wreszcie z utraconą młodością i miłością z „Trzech towarzyszy”. Życie bohatera określa na zawsze przyjazd do wioski w austriackich Alpach, oraz często i ochoczo wymierzane przez opiekuna leszczynowym drągiem razy, a zwłaszcza jeden, który uczynił Eggera kulawym.
Sierota z wioski w Alpach często dostający po dupie — tak możnaby streścić „Całe życie”, lecz byłoby to wysoce niesprawiedliwe. Opowieść przeplata bowiem kilka uniwersalnych tematów. Samotność podniesiona do rangi cnoty. Cywilizacja wdzierająca się nieubłagalnie w dziewicze ostępy i odrywająca człowieka od natury. Historia zdolna każdemu przeorać życiorys. Kalectwo, śmierć, miłość. Wyrażona dumą Eggera z udziału w budowie kolei linowej, chęć zostawienia po sobie śladu, nadania znaczenia egzystencji. Coraz trudniejsza z wiekiem akceptacja głębokich zmian dookoła. Ta nieokreślona tęsknota za minionym, nieodnalezionym, utraconym, nieznanym, ale boleśnie odczuwalnym. I wreszcie akceptacja końca, kiedy te wszystkie rany, straty, ta cała walka z entropią traci znaczenie.
– Jedno wielkie dziadostwo z tym umieraniem – powiedział. – Z czasem człowieka po prostu ubywa. U jednego idzie to szybko, u innego może potrwać. Od chwili narodzin tracisz po kolei jedno po drugim, najpierw palec, potem całe ramię, najpierw ząb, potem wszystkie zęby, najpierw wspomnienie, potem całą pamięć i tak dalej, i tak bez końca, póki w którymś momencie nic już nie zostaje. Wtedy zgarniają resztkę ciebie do dołu, zakopują i fertig.
– I będzie ziąb – powiedział Egger. – Ziąb, który przeżre człowiekowi duszę.
Stary przyjrzał się Eggerowi. Potem skrzywił się i splunął tuż obok cybucha fajki na zdradziecki odłamek limby, do którego brzegów lepiła się krew Grollerera.
– Brednie. W ogóle nic nie będzie, żadnego ziąbu, a już na pewno żadnej duszy. Trup to trup i tyle. Potem już nic nie ma, dobrego Pana Boga też. Gdyby dobry Pan Bóg istniał, to jego królestwo niebieskie nie byłoby tak diabelnie daleko!
Wspaniale było zanurzyć się w świecie sprzed samochodów, telewizorów i elektryczności. Obserwować oczyma bohatera, jak każde udogodnienie postępu technologicznego zmienia zwyczaje, gospodarkę i okoliczny krajobraz. Wszystko płynie, wszystko przemija. Człowiek stawia czoła naturze, własnej słabości i upływowi czasu. Ma szczęście, jeśli zazna choć odrobinę miłości, jeśli jakimś cudem uda mu się umrzeć ze starości.
– Dokąd właściwie chce pan iść? – zapytał mężczyzna.
Stary Egger stał tylko i z rozpaczą szukał odpowiedzi.
– Nie wiem – powiedział i powoli kilkakrotnie potrząsnął głową. – Po prostu nie wiem.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Seethaler stworzył kalekiego bohatera nie tylko po to, by czytelnik dażył go współczuciem. „Całe życie” jest bowiem afirmacją prostego życia, pełnego ułomności i samotności, ale jest jednocześnie świadectwem piękna egzystencji. Piękna pomimo ogromu przeszkód stawianych przez dziką naturę, wypadki, wojny, a nawet własne ciało. Możesz być samotny, biedny, kulawy, sponiewierany i bez żadnego znaczenia w skali wszechświata, ale jeśli potrafisz spojrzeć na świat z dystansem, a czasami z niemym zachwytem, to nie braknie ci siły ducha. I być może w tej mieszaninie smaków zaznasz zaledwie odrobinę słodyczy, lecz bez gorzkiego, słonego i kwaśnego skąd wiedziałbyś, że słodycz jest taka dobra?
Kulawa noga jest więc metaforą. Każdy z nas został na swój sposób okaleczony. Poetycko, być może, chociaż nie umiem pozbyć się myśli, że kalectwo Eggera posłużyło za zgrabną wymówkę, aby nie posłać postaci na wojnę w szeregach Wehrmachtu, a przynajmniej nie od razu. Kiedy Egger chciał walczyć (uwaga: z pobudek patriotycznych, bo wojna, ojczyzna wzywa, wiecie, te klimaty, a nie z pobudek ideologicznych), to go wielka wygrywająca Rzesza z jego kulasem nie chciała. Kiedy było mu już wszystko jedno, wtedy Rzeszy kończyło się mięso armatnie i sobie o Eggerze przypomniała.
Najwyraźniej Niemcy i Austriacy ostatecznie przekształcili swoją historiozofię i teraz oba narody uważają się za ofiary nazizmu. To nie tak, że się z takim poglądem całkiem nie zgadzam — to Rosjanie pierwsi stawili czoła komunistom. Tyle że w Rosji była wojna domowa, a w krajach niemieckich opór przeciwko nazizmowi istniał, ale… Wielu Niemców i Austriaków również cierpiało z ręki nazistów, ale… Wreszcie, to nie współcześnie żyjący splamili się zbrodniami wojny, ale… Właśnie te „ale” czynią lekko niestrawną niemiecką narrację historyczną. Oczywiście nie o tym, broń Boże, jest „Całe życie”, a kalectwo Eggera i jego taki, a nie inny udział w wojnie doskonale pasują do harmonii opowieści.
– Kulejesz – powiedział. – Do niczego nam się nie przydasz.
– W całej okolicy nie ma lepszego robotnika ode mnie – odparł Egger. – Jestem silny. Wszystko potrafię. Wszystko zrobię.
– Ale kulejesz.
– Może w dolinie – rzekł Egger. – W górach tylko ja idę prosto.
Polecam „Całe życie”. Moje recenzje nie stopniują gwiazdkami, małpkami, czy innymi punktami. Albo coś warto przeczytać/obejrzeć, albo nie. Książkę Roberta Seethalera warto ze względu na wyczuwalną nostalgię i wszystko, co napisałem powyżej.
[buybox-widget category=”book” name=”Całe życie” info=”Robert Seethaler”]
Na marginesie załączam trochę dłuższy cytat z „Całego życia”.
Pomyślał o tym, że – pomijając wyjazdy do pobliskich kolejek i wyciągów linowych firmy Bittermann i Synowie – opuścił okolice tylko jeden jedyny raz, a mianowicie na wojnę. Myślał o tym, jak kiedyś tą właśnie ulicą, wówczas raczej zwykłą polną drogą, przeoraną głębokimi koleinami, po raz pierwszy przybył do doliny na koźle furmanki. I w tym momencie ogarnęła go tak głęboka i paląca tęsknota, że miał wrażenie, iż serce mu pęknie. Nie oglądając się na nic, puścił się biegiem. Najszybciej jak mógł, kuśtykając, potykając się, popędził w dół do wsi, gdzie na przystanku tuż obok strzelistego hotelu pocztowego stał już z włączonym silnikiem, gotowy do odjazdu żółty autobus linii nr 5, tak zwanej linii Siedmiu Dolin.
– Dokąd jedziemy? – zapytał kierowca, nie podnosząc wzroku. Egger znał tego człowieka, pracował przez kilka lat w warsztacie narciarskim w dawnej kuźni, zajmując się wiązaniami, zanim artretyzm nie pokrzywił mu palców, przez co musiał szukać posady w spółce autobusowej. W jego rękach kierownica wyglądała jak wąska, zabawkowa opona.
– Na końcowy przystanek! – powiedział Egger. – Dalej i tak się nie da. […]
Na końcowym przystanku wysiadł. Przeszedł parę kroków po przerośniętej chwastami betonowej płycie, po czym się zatrzymał. Nie wiedział, w którą stronę ma iść. Plac, na którym stał, ławki, niski budynek przystanku, stojące za nim domy nic mu nie mówiły. Zrobił jeszcze jeden niepewny krok i znowu się zatrzymał. Zimno mu się zrobiło. Wybiegając z domu na łeb na szyję, zapomniał włożyć kurtkę. Nie pomyślał o tym, by wziąć kapelusz, i nie zamknął chaty. Po prostu popędził przed siebie i teraz tego żałował. Gdzieś daleko słychać było gwar głosów, wołanie dziecka, trzask drzwi samochodu, narastający, a potem szybko cichnący odgłos silnika. Egger trząsł się teraz tak mocno, że chętnie by się czegoś uchwycił. Spojrzał na ziemię i bał się ruszyć. Oczami duszy widział siebie samego, jak tak stoi, stary człowiek, bezużyteczny i zagubiony, pośrodku pustego placu, i wstydził się jak jeszcze nigdy w życiu. W tej chwili poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, a gdy się z wolna obrócił, zobaczył przed sobą kierowcę autobusu.
– Dokąd właściwie chce pan iść? – zapytał mężczyzna.
Stary Egger stał tylko i z rozpaczą szukał odpowiedzi.
– Nie wiem – powiedział i powoli kilkakrotnie potrząsnął głową. – Po prostu nie wiem.