Star Trek Discovery — nareszcie porządny trekowy serial!

Kiedy cieszyłem się z ożywienia w gatunku opery kosmicznej, nie spodziewałem się, że czeka mnie aż tyle dobra! Już sama ekranizacja serii „Expanse” była orzeźwiająca, do tego „Killjoys” i „Dark Matter”. Kto by pomyślał, że z wykopem pojawi się nowy Star Trek?

Z ogromu seriali i filmów zainspirowanych pomysłem Gene’a Roddenberry’ego ominąłem dotąd The Original Series i Enterprise. Widziałem wszystkie filmy, towarzyszyłem kapitanom: Picardowi, Janeway i Sisko. O ile pierwszy serial mocno trąci myszką, to trójcę Next Generation, Voyager i Deep Space 9 jeszcze kilka lat temu dało się oglądać. Niestety, z każdym kolejnym rokiem rekwizyty będą wydawały się coraz bardziej archaicznymi, a efekty specjalne prymitywnymi.

Być może należało oczekiwać kolejnej serialowej odsłony „kosmicznej wędrówki”, zwłaszcza po trzech całkiem udanych filmach nowego uniwersum i przy trwającym boomie na seriale wszelkiej maści. Star Trek Discovery został wyprodukowany przez stację CBS, a poza USA i Kanadą dystrybuuje go Netflix. Akcja ma miejsce tuż przed wydarzeniami z The Original Series w starym uniwersum. Nie ma zatem fabularnie nic wspólnego z trzema ostatnimi filmami. Dzięki temu scenarzyści filmów i Discovery mogą nawzajem się olewać.

Bohaterką Discovery jest czarnoskóra oficer gwiezdnej floty, Michael Burnham (choler wie, dlaczego ma męskie imię). Adoptowana i wychowana przez ambasadora Sareka, co czyni ją przyrodnią siostrą Spocka, ma w sobie dużo wulkańskiego spokoju, wymieszanego z ludzką buntowniczością. Oskarżana o wywołanie wojny między Federacją a Imperium Klingońskim trafia na ściśle tajny okręt badawczy — Discovery. Statkiem dowodzi, wyjątkowo mroczny jak na Star Trek, kapitan Lorca.

Dużo nowości! Burnham, grana przez Sonequę Martin-Green (to dlatego Sasha musiała zginąć w Walking Dead, nie?), jest pierwszą niebędącą kapitanem główną postacią w historii Star Treka. Zabieg umożliwia przerzucenie sporej części uwagi poza mostek, przejście od trudnych decyzji dowódców na wewnętrzne konflikty między własną wolą a rozkazami przekazanymi w dół łańcucha dowodzenia. Zmienia się również optyka widza, któremu twórcy dają okazję poznania niższych warstw okrętów Federacji.

Dwie zmiany rzucą wam się w oczy od początku. Po pierwsze, STD (ten skrót będzie śmieszny jeszcze długo, bo po angielsku oznacza głównie sexually transferred disease, czyli chorobę weneryczną) jest odczuwalnie cięższy tematyką od poprzednich seriali, a to za sprawą większej dozy brutalności, bardziej wulgarnego języka i tajemniczej postaci kapitana Lorki. Zdecydowanie jest też mniej uładzony w kwestii stosunków między członkami załogi. To, co w TNG, VOY i DS9 było do porzygu delikatne i bezkonfliktowe, tutaj nabiera nareszcie bardziej ludzkich rumieńców. Zerwano z zupełnie niezrozumiałym pomysłem Roddenberry’ego, jakoby ludzie, zapełniwszy brzuchy jedzeniem z replikatorów, przestali się ze sobą kłócić o byle co. Dotąd miałkie rozmowy na mostku czyniły franczyzę niestrawną dla wielu odbiorców. Teraz jest dużo lepiej. Oczywiście zatwardziali fani trekowej ideologii powiedzą, że to już nie Star Trek, ale jest jeszcze „po drugie”.

Nowy „dizajn” Klingonów. Jestem na tak.

Po drugie, jak każdy serial wcześniej, tak Discovery odzwierciedla ducha epoki, w której powstał. W pilocie The Original Series kapitan Pike mówi, że wciąż nie może przyzwyczaić się do obecności kobiet na mostku. Tak było w latach sześćdziesiątych. W 1995 roku kobieta była już kapitanem Voyagera. Niech was zatem nie dziwią pary homoseksualne, kobieta admirał i inne rzeczy. Pięćdziesiąt lat temu musiały być kontrowersyjne te niebywale krótkie spódniczki mundurów żeńskiej części Starfleet. Star Trek ewoluuje wraz ze społeczeństwem. I dobrze!

Muszę przyznać, że jedno mnie zawsze uwierało w dotychczasowych telewizyjnych ekranizacjach. Otóż, kiedy zdarzyło się coś strasznego, bohaterowie zachowywali się bardzo sztucznie, z mało realnym dystansem. Jakby megaoptymistyczna przyszłość wykluczała rzucenie okazjonalnym kurwem, bo komuś Kardasjanie zabili brata. Reakcje na niesprawiedliwość wojny były niezmiennie miałkie, temperowane nieludzką wręcz wyrozumiałością i podejrzanie zbyt racjonalne a za mało emocjonalne. Można powiedzieć, że ludzie byli bardzo zwulkanizowani.

Discovery w całej okazałości.

Widać wyraźnie, że twórcy Discovery myśleli podobnie. Sądzę, że wybór wojny z Klingonami za tło akcji serialu nie był przypadkowy. Fanatyzm, tortury, terroryzm — ileż współczesnych tematów można przemycić pod płaszczykiem fantastyki! I jak to wszystko pogodzić ze wzniosłymi ideałami Federacji? Na mroczniejszym zabarwieniu Discovery musiała zaważyć decyzja Bryana Fullera (m.in.: „Hannibal”, „Amerykańscy Bogowie”, DS9 i VOY) i Alexa Kurtzmana („Star Trek”, „Star Trek Into Darkness”, ale nic wspólnego z dawnymi trekowymi serialami, bo zajmował się wtedy „Xeną” i „Herculesem”). Zresztą Fuller, bliżej związany z wizją Roddenberry’ego, szybko opuścił projekt.

Mamy też wspaniałe efekty specjalne, a za kamerą stanął Guillermo Navarro. Facet ma na koncie na przykład „Desperado”, „Od zmierzchu do świtu”, „Spawn”, „Jackie Brown” i „Hellboya”. Producenci chcieli serialu z kinową dynamiką, kamerzyści chcieli bawić się światłem i dać zdjęciom teksturę rembrandtowskich obrazów. Wszystko po to, by efekt był bardziej realistyczny i w niczym nie przypominał teatralnej sztuczności serii oryginalnej.

Według mnie wszystkie zabiegi mające na celu wydobycie emocji i realizmu zagrały w Discovery doskonale. Zachwyca mnie jak dotąd atmosfera serialu, to poczucie, że wreszcie mamy do czynienia z historią dla dorosłych, a nie grzeczną dobranocką. Jestem wdzięczny producentom za obranie tej drogi odświeżenia franczyzy — bliżej do nowej Battlestar Galactica albo Expanse, a dalej od sztywnych produkcji z aktorami nieczującymi tematu.

Jeśli lubicie space opery — warto. Jeśli jesteście fanami Star Treka — sami osądźcie, bo to zależy od tego, co najbardziej ceniliście w uprzednich serialach. Po ósmym odcinku nadal jestem zachwycony wszystkim poza odcinkiem siódmym, całkowitą kopią „Na skraju jutra” z Tomem Cruisem. Odcinek siódmy był wtórny jak Kuba Wojewódzki i nudny jak prezydent Duda oglądający „Botoks”. Poza tym polecam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *