Czasami piszę inne rzeczy, czyli próbka prozy.

Od jakiegoś czasu pracuję nad książką. Zbieranie informacji, plan akcji, kreacja bohaterów. Pytanie, czy umiem coś opowiedzieć. Może powinienem zacząć od opowiadania? Napisać i wysłać w różne miejsca, a nuż ktoś opublikuje? To brzmi rozsądniej, niż wypocenie kilkuset stron, których nikt nie będzie chciał nawet przejrzeć, nie? Tymczasem odszukałem krótki tekst sprzed ośmiu lat. Nie pamiętam dziś, o czym miało być opowiadanie, którego nigdy nie skończyłem. Mam sentyment do stylu, z jakim wtedy pisałem. No i po co ma się marnować w szufladzie, kiedy mogę wywiesić na blogu. Wystawić się na strzał, że tak to ujmę. Nie przedłużając, zapraszam do lektury.

Wreszcie udało mu się otworzyć drzwi. Osiemnasta. Trzydzieści godzin na nogach. Spać… Chwiejnym krokiem przetransportował się do sypialni, zostawiając po drodze marynarkę, krawat, koszulę, skarpety. Trzeba tu będzie posprzątać, przemknęło mu przez głowę, zanim, nie zdążywszy zdjąć spodni, runął na łóżko. Zerwał się chwilę później, by po krótkim namyśle stwierdzić, że nie wie która godzina. Była druga w nocy, jeśli wierzyć zdezelowanemu budzikowi. Wtem zaczęły powracać obrazy. Zaskoczenie, pytania, szarpanie i to cholerne, wymowne milczenie. Zaklął cicho. Cała wściekłość, niczym mroczny okręt podwodny, wychynęła z otchłani minionego koszmaru. Wstał, usiadł przy biurku i zapalił papierosa. Chyba już dzisiaj nie zasnę, pomyślał, może się przejdę?

Na zewnątrz był chłodny październik. Połowę nieba przesłaniały chmury, a połami płaszcza poruszał lekki wiatr. Mężczyzna wdychał chciwie powietrze o zapachu nadchodzącej zimy. Odgłosy jego kroków głucho rozchodziły się wśród ciszy miasta, odbijając się od kamienic. Ale miasto nie spało. Były miejsca, w których życie się niedawno przebudziło. Trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka i gdzie to znaleźć. A Jake szukał gwaru. Chciał usiąść za barem, wychylić parę kolejek z kimkolwiek i przez chwilę nie myśleć.

Zawędrował do jakiejś piwnicy w okolicach Rynku. Zeszedł po krętych schodach by sprawdzić, czy atmosfera jest odpowiednia. Była jak najbardziej: dym, rozmowy i jakaś muzyka. Najważniejszy był bar. Powinien mieć dobre zaopatrzenie, barmana o spokojnej twarzy z widzącymi na wylot oczami, oraz kilka wolnych miejsc. Barman miał trochę zbyt spokojną twarz, podobną do maski, a miejsc brakowało, lecz kiedy się zbliżył, by coś zamówić, troje ludzi zaczęło się zbierać do wyjścia. Idealnie.

– Calvados – zwrócił się do człowieka w masce.

– Niestety, nie ma – barman spojrzał przepraszająco na nowego gościa

Mały minus za zaopatrzenie.

– W takim razie proszę setkę Bacardi Black.

Rum smakował tak, jak powinien smakować rum. Zapomnijmy o Calvadosie, zgodził się z sobą Jake, zapomnijmy o Izabeli. Zapominanie to cenna umiejętność. Jest przedmurzem wybaczania. Po szóstej kolejce Jake wybaczył już nawet swojemu psu, który zdechł przed jego siedemnastymi urodzinami. Nadszedł czas, aby zmienić trunek, kiedy na stołku obok usadowił się jakiś wstawiony brunet.

O stanie upojenia nowego informował jego nieco błędny wzrok. Prawdę powiedziawszy, siedzenie na krześle barowym było dla owego bruneta igraniem ze śmiercią. Jake obserwował, jak facet chwiał się chwilę z lewej do prawej. Nagle obserwowanym szarpnęło w tył, potem w przód, a zanim jego głowa wyhamowała tuż przed ladą, zdążył wyrzucić z siebie: „Zygmunt! Czyść kielichy – nadciągam…”. Barman (imieniem Zygmunt, jak się okazało) obojętnym wzrokiem zmierzył gościa, po czym z iście angielską flegmą, wyjął skądś zwykłą szklankę, wypełnił ją po brzegi Portweinem o przepięknej barwie i postawił przed szaleńcem. Jake z tej całej sytuacji wyciągnął następujący wniosek: „Portwein, słodki portwein”, co pomyślawszy zamówił całą butelkę i zadowolony zapalił papierosa. Do świtu było jeszcze sporo czasu…

***

Jake tulił do serca butelkę z resztką portweinu. Obraz przed oczami mu się rozmywał.

– I zamieszkamy razem? – pytanie bruneta wyłoniło się jakby zza ściany i dotarło do skołatanej głowy Jake’a.

Spróbował odpowiedzieć, ale przerwał mu atak czkawki.

Zdążyli się już poznać. Brunet miał na imię Edward, miał żonę i dwójkę dzieci. Mieszkał na przedmieściach. Ostatnio rzucił starą pracę i dostał szansę: dyrektor działu w dużej firmie. Chciał się wykazać, miał zresztą już kilka pomysłów, a wśród nich wprowadzenie systemu motywacyjnego. Jake uznał, że to nie do końca słuszny pomysł, gdyż taki system godzi w ludzi mniej aktywnych, ale wykonujących dobrze podstawowe prace, zatem również potrzebnych. Nie zdążyli się jednak pokłócić, bo zalała ich kolejna fala alkoholowego otumanienia. Po jakimś czasie wrócili do rozmowy, lecz z nowym tematem. Poszło o kobiety. Wprawdzie to Jake chciał się wyżalić, jednak Edward go ubiegł swoimi wyrzutami do żony. To była prawdziwa litania: źle gotuje, źle się ubiera, kiepska w łóżku, ciągle plotkuje, nie tuli, nie szanuje, a w ogóle to na pewno zdradza. Kiedy Jake się ocknął, okazało się, że Ed wciąż lamentuje, więc, aby go pocieszyć wypalił:

– To może ją po prostu porzuć? Nie wiem, odseparujcie się, czy coś…

Choć nie zdawał sobie z tego sprawy (z niewielu rzeczy człowiek zdaje sobie sprawę w takim stanie), Jake popełnił duży błąd. Edward jakby na to czekał, bo od razu zaczął jeszcze bardziej lamentować, że owszem, zrobiłby tak, ale nie miałby się gdzie podziać. Jake, który po swej propozycji powrócił do zastanawiania się nad tym, czy to będzie przedostatni, czy przedprzedostani łyk, pociągnął z flaszki. „Hmmm, chyba przedostatni”, pomyślał ze smutkiem, kiedy dosłyszał z lewej strony głos. Głos uparcie powtarzał: „Gdzie będę spał? Gdzie będę jadł?”, a był tak żałosny, że pozostawało tylko burknąć:

– Przekimasz się u mnie parę dni i coś znajdziesz…

Oddawszy się na powrót smętnym rozmyślaniom o istocie ostatniego łyku, Jake zapomniał o bożym świecie. I to był jego drugi błąd. Edward w tym czasie roztaczał piękne wizje wspólnego życia. On będzie gotować, Jake sprzątać, on będzie robić pranie, Jake zakupy, i tak dalej, i tak dalej. Potem wieszczył sposoby zerwania z dawnym życiem, jak tu żonę zostawić, co z dziećmi, a gdy skończył, zechciał się upewnić.

– Rzucę wszystko i zamieszkamy razem? – to było pytanie przepełnione nadzieją, niczym Jake portweinem.

Jake czknął, wychylił wino do dna, otarł usta, znowu czknął, wstał i poszukując wyjścia, powiedział:

– Dobra. Muszę już iść, Ed.

Po czym odwrócił się w kierunku schodów i wyszedł. Nie mógł widzieć rozmarzonego wzroku, który go odprowadzał do samych drzwi.

***

Obudził się o jedenastej z wszystkimi objawami: bólem głowy, suchym gardłem i pytaniem, co, u licha, robiłem wczorajszej nocy?! Po piętnastu minutach bezowocnego poszukiwania odpowiedzi, postanowił ukatrupić dwa wcześniej zauważone objawy. Najłatwiej poszło z pragnieniem. Tabletek zabrakło, więc postanowił wyjść, by ukoić ból świeżym powietrzem. Była chłodna niedziela, lecz alejką spacerowało dosyć dużo ludzi. Jake uznał, że powietrze nie łagodzi kaca, za to przypomina o głodzie lepiej niż cokolwiek innego. Skierował się do małej knajpki należącej do Alberta. Znali się od czasu studiów i bodajże nikt inny nie wiedział, jak przyrządzić jajka na bekonie w sposób idealny dla Jake’a. To będzie jeden z tych niewielu poranków, gdy nie zdążę zapalić przed śniadaniem, pomyślał.

Stare graby wyrastały z nierównego chodnika aż po dachy, tworząc niemal zamkniętą kopułę nad jezdnią. Jake zatrzymał się przed budynkiem w ciągu kamienic przy wąskiej, brukowanej uliczce, zwanej Grabowym Zaułkiem. Po lewej stronie wznosiła się trzypiętrowa, odrapana kamienica, opuszczona odkąd pamiętał. Po prawej, również trzypiętrowa i odrapana, stała „zatoka rozpusty”, jedyne miejsce w mieście, w którym pod jednym dachem mieściły się wszystkie instytucje okołoburdelowe. Parter „zatoki” zajmowała restauracja „Okoliczności”, pierwsze piętro motel, na drugim piętrze urzędowały, a na trzecim pomieszkiwały kwiatuszki madame Rozalindy. Był jeszcze ponury bar w piwnicach, oraz mały gabinecik na trzecim piętrze należący do dr Joanny Bonweltt, znajomej Jake’a, zajmującej się dziewczynkami Rozalindy.
Pomiędzy kamienicą widmem a burdellandią, w piętrowym budynku, znajdowała się „Dziewczynka” – lokal Alberta. Jake spojrzał na zegarek, dwunasta, najwyższy czas na śniadanie, pomyślał i wszedł do środka.

Nad drzwiami wejściowymi wisiały czerwone dzwoneczki z czasów, kiedy Albert miał hopla na punkcie feng shui. Jake był przyzwyczajony do ich dźwięku, choć kiedyś go irytował – teraz brzmiał pięknie jak uderzenie o siebie dwiema sztabkami złota, głównie dlatego, że zwiastował klientów, a ci coraz rzadziej się tu zjawiali. Na stolikach pokrytych zieloną ceratą żywcem sprzed trzydziestu lat stały białe, plastikowe flakoniki ze sztucznymi kwiatami w kolorach: żółtym, czerwonym i niebieskim, jeden kolor na jeden flakonik. Ścianę po lewej zapełniały pamiątki z młodości gospodarza, z jego podróży po całym świecie. Jake pamiętał, ile kłopotu sprawiło im wykucie w tej ścianie dosyć sporej niszy na posążek kupiony gdzieś w okolicach Bombaju… Obecnie niszę zajmowała imitacja. Na ścianie po prawej stronie wisiał niebiesko-czerwony neon z dużym napisem „girls” i jeszcze większym „24h”. Pochodził z Las Vegas, a jego właściciel zapewne dawno już przestał się głowić, kto i jak go zwędził. Zresztą temu neonowi lokal Alberta zawdzięczał swoją nazwę. Naprzeciw wejścia stała potężna lada, a za nią potężny właściciel. Stołki barowe wyglądały przy nim, jak..

– Garstka ludzi strzegących olbrzyma! – Jake uśmiechnął się do swojej wyobraźni – Tak wyglądają te stołeczki przy tobie, Albercie.

– Witaj Jake – olbrzym pokazał uzębienie od ucha do ucha – Potrzebowałbym trzech, żeby bezpiecznie usiąść! Co do garstki ludzi, bracie, to jest to właśnie ten element krajobrazu, którego tutaj brakuje… Ech, co za czasy…

– Nie przesadzaj. Twoja dziewczyna jest ciągle młoda, atrakcyjna i kochana przez wielu ludzi.

– Być może, ale jej utrzymanie kosztuje, a nie zarabia na siebie. Potrzebuje nowych ciuchów, makijażu, rozumiesz – nie samą miłością człowiek żyje.

– Poważnie? Mnie się to czasami udawało.

– To były krótkie okresy, Jake. Ten się przedłuża niemiłosiernie – machnął ręką – Coś mi mówi, że nie przygnała cię tu miłość do malutkiej, tylko głód. Posiedź przy barze, coś tam upichcę, a oczekiwanie pewnikiem umili ci klin – to mówiąc postawił na ladzie butelkę i szklaneczkę.

– Wiesz, że nie pijam na czczo, Sokoli Wzroku. Poza tym, aż tak źle wyglądam?! – Jake uśmiechnął się do pleców odchodzącego olbrzyma.

Po jakimś czasie Albert wychylił się z zaplecza ze zbójeckim uśmiechem.

– Druga szklaneczka już nie jest na czczo!

– Racja, jednak poczekam na twoje dzieło. Jestem diabelnie głodny!

Gospodarz po pięciu minutach wyłonił się niosąc jajka smażone na plasterkach szynki. Po sali rozniósł się apetyczny zapach, by chwilę później wymieszać się z dymem papierosowym. Marlowe zdusił niedopałek i odsunął popielniczkę.

– Nie wiem, co gorsze: picie na czczo czy palenie na czczo – wielka ręka poczochrała czarne kędziory, co zdarzało się, gdy Albert nad czymś się zastanawiał – ale wiem, że po tym papierosie śniadanie już nie będzie tak dobrze smakowało. Po szklaneczce to co innego…

– Owszem, stary pijusie, znów masz rację. Myślałem, że dziś nie zdążę zapalić przed śniadaniem, jednak twoje potrawy to niebo w gębie niezależnie od okoliczności, a oczekiwanie na nie trzyma w napięciu, więc musiałem – Jake zabrał się do jedzenia. W pewnym momencie podniósł wzrok i omal się nie zakrztusił – Albercie! Ty rośniesz!

– To duma – odparł zadowolony i jakby większy mistrz kuchni.

– O! A już się przestraszyłem, że olbrzymy w pewnym wieku pękają.

– W jakim wieku? – Al łypnął groźnie, po czym obaj wybuchnęli śmiechem – jedz, bo żytnia paruje, a jaja stygną – zamyślił się przez sekundę nad sensem swoich słów – tak czy inaczej, zaraz porozmawiamy.

– W porządku, bracie, do jedzenia i picia nie trzeba mnie namawiać.


I tyle. Jak powiedziałem, nie mam już zielonego pojęcia dokąd historia zmierzała. Podejrzewam, że próbowałem celować w coś pomiędzy Chandlerem a Remarkiem. Jeśli doczytaliście dotąd, to zostawcie jakiś komentarz, żebym wiedział, że kogoś aż tak wciągnęło.