Niedzielny seans „Bohemian Rhapsody” pozostawiał wiele do życzenia. Zimna sala kinowa oraz cztery zapychające się piwem i chipsami z szeleszczących paczek (wielu paczek!) młode damy przypomniały mi, dlaczego czasami lepiej obejrzeć film w komforcie własnych czterech ścian. Mimo tych niedogodności dobrą część napisów końcowych zajęło mi odrywanie szczęki od podłogi.
Można się czepiać.
Czemu nie ma więcej o pozostałych członkach zespołu? Czemu nie widać tych setek męskich partnerów seksualnych Mercurego? Czemu kolejność zdarzeń jest zaburzona? Gdzie ten brud uwalania w narkotykach, alkoholu i przygodnym wyuzdanym seksie? Gdzie w ogóle sceny seksu? Dlaczego tylko do Life Aid? Dlaczego nie ma karłów z tacami pełnymi kokainy na głowach? Słychać z lewa i prawa opinie ludzi zdziwionych, że nie obejrzeli filmu, który sami sobie wyobrazili. Zamiast jednak narzekać na rzeczy, których nie ma, opowiem wam, co w „Bohemian Rhapsody” jest.
Nie tylko składanka największych hitów.
Pojawiają się też głosy, że „Bohemian Rhapsody” jest jedynie miałką składanką „The Best of Queen”. To jakby oskarżyć biografię Jobsa o wymienianie zbyt wielu urządzeń elektronicznych. Tymczasem warto przypomnieć w całej okazałości, dlaczego w ogóle mówi się o wielkości tych artystów. Utwory „Queen” po ponad czterdziestu latach bronią się lepiej niż jakikolwiek wiersz Słowackiego, który podobno wielkim poetą był. Może przesadzam, ale tylko trochę, bo współcześni ludzie niedopasowani, buntownicy, odważni wichrzyciele społeczni, nie czytają Słowackiego, a właśnie wielbią swoich wielkich misfitów i outsiderów: Jobsa, Bowiego, czy właśnie Mercurego.
Odebrałem „Bohemian Rhapsody” jako wzruszającą historię wielkiego odmieńca odbijającego się od dna do szczytu, pok, pok, pok, niczym piłeczka pingpongowa. Człowieka, który miał odwagę stanąć przed milionami ludzi i odwalić największy koncert rockowy w historii, a nie umiał sprostać przyjaźni, ani odnaleźć miłości. Giganta, którego obalić mogła wyłącznie własna słabość, a jednak on się podnosił i dalej śpiewał. Show must go on, nie?
Decorum!
Film biograficzny to taki ruchomy portret, pokazujący więcej niż jeden upozowany moment życia. Sęk w tym, że nie sposób zmieścić bogaty życiorys w nieco ponad dwie godziny, więc trzeba coś wybrać, coś wyciąć, kierując światło w jedną stronę, drugą pozostawić w cieniu. Freddie Mercury podobnie do ogrów i cebul miał warstwy. Możemy się spierać o to, które z nich były warte pokazania. Osobiście wolę oglądać ze szczegółami momenty chwały, a szorowanie twarzą po bruku rozmyć, zniuansować.
Ujmę to inaczej: wolę, by Rami Malek rozpacz zagubionego człowieka zagrał oczami, niż penisem i gołą dupą. Tego wymaga jakieś decorum, ale też bardziej interesujące jest wewnętrzne rozdarcie bohatera między seksualnym pociągiem do mężczyzn a pełną szacunku i przyjaźni platoniczną miłością do kobiety, niż spocone sceny z obiema płciami. Zdawałoby się, że seksu mamy opór w Grze o Tron i na Pornhubie. Zresztą w domu Mercurego pojawia się plejada męskich gości i oczywiste jest, że nie przyszli pograć w kanastę.
A może film pokazuje to, co było istotne dla Mercurego?
Z „Bohemian Rhapsody” wypływa obraz człowieka, dla którego najważniejsze w życiu były muzyka oraz związek, a później przyjaźń z Mary Austin. Zresztą Mercury sam milczał o swej seksualności, traktując ją jako wybitnie prywatną sprawę. Ignorował pytania dziennikarzy wzbudzane własną ekstrawagancją i campowym stylem. Pociąg do mężczyzn istniał, a Freddie go realizował. Tak jak realizuje się inne naturalne potrzeby i nie jest konieczna ich publiczna ekspozycja.
Myślę, że takiego Mercurego oskarowo zagrał Rami Malek. Szczerze mówiąc, okropnie się zdziwię, jeśli chłopak za tę rolę nie zostanie obsypany nagrodami. Jak on się rusza! Jak gra emocje twarzą! Jakże współodczuwa się smutek wymalowany w jego oczach. Jeśli DiCaprio mógł dostać Oscara za „Zjawę”, to Malekowi należy się statuetka, jak Stochowi dwa Puchary Świata.
Co zrobiono dobrze?
„Bohemian Rhapsody” urzeknie was kostiumami i charakteryzacją oraz oczywiście muzyką Queen, która w odpowiednich momentach smuci, w odpowiednich podnosi i wyzwala ducha. Relacja między graną przez Lucy Boynton Mary Austin a Freddiem chwyta za serce oddaniem tudzież mieszaniną smutku, szacunku i jednak miłości. Starcia między członkami zespołu w procesie twórczym, choć nie tak ostre, jak zapewne bywały w rzeczywistości, oddają, w jakim ferworze powstają więzi między muzykami i jak łatwo je zerwać.
No i wreszcie finałowa scena, w której twórcy śladami bohatera wypięli się na kompromisy i pokazali aż cztery z sześciu utworów zagranych przez Queen na Wembley (był jeszcze siódmy „Is this the world we created?” wykonany nieco później przez Mercurego i Maya). Obejrzyjcie przed seansem ten słynny set z Live Aid i porównajcie do niesamowitej roboty aktorów, choreografów i tysięcy statystów. Ta jedna scena warta jest biletu do kina.
Dodam tylko, że film wzruszył mnie mocno przynajmniej trzy razy, a to nie udaje się często. I choć z ról aktorów grających resztę Queen zapamiętam tylko tyle, że byli bardzo podobni do pierwowzorów, to rola główna zostanie w mej pamięci na długo. Czy warto iść do kina? Po trzykroć tak.
Koniecznie wróćcie tutaj po obejrzeniu „Bohemian Rhapsody” i podzielcie się swoimi wrażeniami!