Wczorajszy seans okazał się klapą. Nieźle się nagłowiłem, żeby ustalić, co mi nie grało w najnowszym filmie Jerzego Hoffmana. Tym bardziej, że obraz ten miał kilka plusów, więc zaraz po wyjściu z kina miałem dosyć mieszane uczucia.
Oczywiście świetnie, że wreszcie mamy film pokazujący zwycięstwo, a nie którąś z klęsk Polaków. Wreszcie mamy polski pełnometrażowy film w trójwymiarze. Nawet parę ujęć było OK.
Niestety to w zasadzie wszystko, co pozytywnego mi na myśl przychodzi, po obejrzeniu „1920 Bitwy Warszawskiej”. Chwila! Jeszcze marketing! Kupiłem popcorn z Coca-Colą w zestawie filmowym i dostałem gratis plakat z filmu (całkiem udany!) oraz równie udaną spinkę/zapinkę czy coś w ten deseń – z polskim sztandarem rozbijającym komunistyczną, czerwoną gwiazdę. Marketingowo polskie kino również zrobiło krok do przodu. No i wielki plus – Wincenty Witos!
Ogólne wrażenie po seansie to brak jednolitej koncepcji na ten film – niby wojenny z wątkiem miłosnym – takie polskie Pearl Harbor. Tyle, że do koncepcji wkradł się zwyczajowo i na siłę montowany element dokumentalny, czasami pokazany w tak abstrakcyjny sposób, że zupełnie bez sensu. Owszem, Armia Czerwona karała śmiercią dezerterów, ale przecież scena, w której w trakcie natarcia czerwonoarmista zamiast uważać, by nie zginąć i strzelać do wroga, biega za swoim towarzyszem uciekającym z pola walki, aby strzelić mu koniecznie w głowę – to czysty absurd. Czy tak to wyglądało? 1/3 armii walczy, 1/3 ucieka, a 1/3 goni i morduje uciekinierów? W trakcie bitwy? To nie żaden cud, że przegrali…
Wiem, że w czasie prawdziwej bitwy jest zamieszanie, natomiast jeśli w filmie wojennym mamy przydługie momenty, w których w zasadzie nie wiadomo, kto wygrywa, kto podcina gardła, oraz którzy są z której strony, bo raz jadą z lewej strony ekranu, raz z prawej, a niby to ci sami; do tego uparcie ciężka muzyka, od której aż mnie łeb rozbolał (zamiast wyzwalać jakieś emocje, to mi je stłamsiła) – to nie da się tego przełknąć. Nie mówiąc o tym, że tego typu ujęcia w trójwymiarze masakrują psychę, kiedy się próbuje cokolwiek zobaczyć. A tu nagle idzie Olbrychski z Lindą (marszałek Piłsudski i Wieniawa) i cieszą się zwycięstwem. Oj, była próba budowania napięcia, że już już przegramy i po Warszawie, ale zupełnie nie udana. Była wędrówka Jaśka (Szyc) i rozmowy najpierw z Czekistą a później z Kozakiem. Ten pierwszy to alegoria rozumu, drugi zaś serca, ale to też dopiero gdzieś następnego dnia można na siłę wymyślić, ponieważ inaczej ta cała historia służy tylko temu, aby jakąś fabułę przed bitwą pokazać. Na przykład sranie w salonie jakiejś burżuazji, moczenie hemoroidów, czy gwałt zbiorowy.
Jak wspominałem film próbuje za dużo wiedzy historycznej przekazać na raz. Pewnie, że armia polska składała się z żołnierzy, którzy walczyli wcześniej w wojskach zaborców – ale informacja o tym nijak się ma do dalszej fabuły. Pewnie, że różne rzeczy robiono po zdobytych salonach, ale dupy czerwonoarmisty nie musiałem oglądać. Z drugiej strony scena z księdzem Ignacym Skorupką nacierającym na wroga z krzyżem w ręku i „Boże coś Polskę” na ustach, to już szczyt czegoś zupełnie sprzecznego z wiedzą historyczną, czyli powtarzanie mitów i ich utrwalanie w społeczeństwie.
Przychodzi mi na myśl kolejna przedziwna scena. Kiedy Jasiek zapalał świeczkę dla Sofii Nikołajewnej, to kręcił się tam taki człowiek od trumien. Widać było, że nie za bardzo wiedział, co ma z nimi zrobić, to poprawił wieko jednej, to drugiej, ale ogólnie mogło go tam wcale nie być. Był chyba tylko po to, aby pocisnąć Jaśkowi jakąś pseudofilozofię, na którą Jasiek odpowiedział swoją pseudofilozofią. A nie mógł po prostu zapalić tej świeczki w patetycznej ciszy?
Po co ta cała historia z ciągle pijącym kapitanem? Gdzie jakieś wnioski Piłsudskiego, który na początku filmu twierdzi, że konnica to przeżytek, a potem dzięki kawalerii właśnie wygrywa? Dużo było elementów, których zabrakło, oraz takich, które pojawiły się nie wiadomo po co…
Na koniec 3D. Film zupełnie niepotrzebnie zrobiony w 3D. Sceny walki nakręcone w taki sposób, jak w „Bitwie…”, zupełnie się nie nadają do trójwymiaru. 3D służy do pokazywania płytkich filmów, z prostym podziałem dobry/zły, ale w niesamowitych efektach wizualnych oraz z porywającą oprawą muzyczną. Porywające efekty wizualne były cztery, z czego:
1. zaczerpnięty z Wjazdu pociągu na stację w La Ciotat braci Lumière motyw pędzącej na widownię lokomotywy. O tyle mało odkrywczy w technologii 3D, że do maksimum wyczerpany w filmie „Express Polarny”.
2. na tej samej zasadzie kilka opancerzonych pojazdów mało efektownie próbowało mnie przejechać
3. kilka razy rzuciła czymś we mnie Natasza Urbańska
4. i dwa razy leciała na mnie flaga (polska, a potem radziecka).
Spodobał mi się za to popiół latający w okopach pod Warszawą – to całkiem nieźle wyglądało w trójwymiarze.
Ogólnie rzecz biorąc film średni. Gdyby był lepszy, bardziej porywający podkład muzyczny, oraz więcej patosu patriotycznego niż kościelnego, to może byłby nawet udany. Może gdyby więcej było celebracji zwycięstwa, niż tylko spacerek Marszałka z Wieniawą? Może jakieś historyczne domknięcie? Może trochę więcej ujęć z lotu ptaka, które mogły świetnie pokazać przemarsze armii? Może trochę więcej ostrości, zwolnionego tempa (czasem trzeba to zrobić, żeby widz cokolwiek zobaczył)… Nie wiem. Ja tam filmów nie robię. Niemniej jednak nie trzeba umieć gotować, by wiedzieć, że potrawa była niedoprawiona.
– wpis oryginalnie opublikowany na marlowe.bblog.pl