Symbolika w kinie może działać lub nie. Czasami wychodzi z tego coś, co próbuje udawać sztukę głęboką, jak „Zjawa”, czasami powstaje piękna sieczka, jak w przypadku „Drzewa życia” Terrence’a Malicka, ale zdarza się raz na jakiś czas dzieło wstrząsające, w którym symbole po prostu działają. Tak odebrałem „Mother!”. Oto dlaczego.
To chyba nie jest kwestia ilości nawiązań. Przecież „Matrix” był bigosem odniesień religijnych, mitologicznych i kulturowych, a jednak to wszystko układało się we wspaniały kobierzec. Wydaje mi się, że znaczenie ma czytelność symboliki, oraz jej wpływ na odbiór całego filmu. Nawet jeśli ktoś nie kuma odniesienia, powinien odgadnąć uniwersalne znaczenie.
Weźmy scenę z „Drzewa życia”, w której dinozaur znajduje innego dinozaura leżącego na brzegu rzeki. Podchodzi, kładzie stopę na głowie leżącego, cofa ją, kładzie ponownie, w końcu odchodzi. No i? Scenariusz mówi, że to taka oznaka współczucia, jako czegoś właściwego dla całej natury. Fajnie, tylko widz nie czyta scenariusza przed seansem i dla niego może ten leżący dinozaur po prostu ma niesmaczne mięso? Albo ten drugi nie jest głodny?
Filmowcy balansują na linie subtelnej sugestii rozpiętej między łopatologią a zupełnie niezrozumiałym przekazem. W „mother!” udaje im się bezpiecznie przejść na drugą stronę przepaści, nie popadając w amerykańskie tłumaczenie widzowi o co chodzi, ani w zagmatwanie.
Mamy zatem dom w idyllicznej okolicy, w którym mieszka On (Javier Bardem) — poeta, twórca; i Matka (Jennifer Lawrence). Pewnego dnia odwiedza ich Mężczyzna (Ed Harris), a krótko po nim dołącza Kobieta (Michelle Pfeiffer), co prowadzi do serii coraz bardziej wstrząsających zdarzeń.
Nie, „mother!” to nie thriller czy horror, a jednak po seansie jest się mocno roztrzęsionym. Darren Aronofsky zabiera nas do domu będącego alegorią naszej planety. Mamy tu Adama i Ewę, Kaina i Abla, potop i Chrystusa. Mamy stworzenie świata i apokalipsę. Mamy wreszcie ignorowaną, zarówno przez Boga, jak i jego stworzenia, Matkę Ziemię. Widać to wszystko na plakatach zapowiadających film.
Od samego początku czujemy narastający niepokój Matki. Lawrence doskonale oddaje mieszaninę nieufności, lęku i dystansu wobec obcych, połączoną z ubóstwieniem dla poety i jego nadchodzącego dzieła. Bardem napełnia swe oblicze nieskończoną miłością, choć jego postać w ostatecznym rozliczeniu traktuje Matkę instrumentalnie. Wspaniale ogląda się tę parę na ekranie.
O czym jest ten film? Każdy musi rozstrzygnąć we własnym zakresie. Być może o Bogu, który niczym rozkapryszony poeta wyciąga kartkę papieru, oddaje się twórczej wizji, a kiedy rymy się nie składają, drze papier i zaczyna od nowa, tworzy nowy świat. Być może o procesie twórczym, który stawia artystów słowa na równi z Bogiem, czyni życie z nimi pasmem niekończącej się udręki, tym większej, im większa popularność twórcy. Być może o tym, jak bezcześcimy naszą planetę, lekceważąc jej porządki i mordując się nawzajem, a wszystko w imię postępu, który zamiast zbliżać nasz do ideału, raj obraca w perzynę. Być może o tym, jak trudno jest być muzą, która przyjmuje w siebie nasienie geniuszu, by potem z trwogą obserwować, jak rzesze fanów pożerają dzieło, które pomogła urodzić. Być może po prostu o horrorze bycia matką albo o pasji tworzenia?
Nie wahałbym się jednak z określeniem obrazu Aronofskiego mianem arcydzieła. Sposób, w jaki połączył subtelne i dosadne obrazy, w jaki prowadząc narrację, buduje narastające w widzu zaniepokojenie, zasługuje na uznanie. Dużo większy szacunek wzbudza we mnie połączenie archetypów natury, matki, artysty i stwórcy w jeden ogromny dyskurs na temat trójstronnych relacji: kreator, kreacja, odbiorcy. Matka, rodząc dziecko, staje się równa Matce Naturze, artyście płodzącemu nowe dzieło i wreszcie Bogu. Dziecko, stworzenie i dzieło — bywają oceniane, testowane, lekceważone lub podziwiane; z podobną bezwzględnością mówi się o kreatorach.
Aronofsky niezwykle kunsztownie miesza te tematy, narzucając kolejne pytania. Biblia — dzieło o stworzeniu świata i poświęceniu Syna Bożego. To w niej mamy też matkę obserwującą wydanie syna tłumom, stwórcę obserwującego swe dzieło. Konstrukcja fabuły w połączeniu z biblijnymi alegoriami czyni „mother!” filmem o dziele, o stwórcy i o matce, o tym, jak łączy ich cykl narodzin i śmierci.
I jeszcze jedna myśl na koniec. Kiedy wreszcie nachodzi widza olśnienie, że Adam ma dziurę w plecach po utraconym żebrze, że Kain zabija Abla, wtedy przypomina się cytat z Apokalipsy Św. Jana: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”. Czy kryształ w pierwszej scenie filmu to słowo? Czy nie przez niego wszystko się stało? Jeśli tak, to słowem tym jest miłość* i być może to jest klucz do całego filmu.
Moja ocena: trzeba to obejrzeć.
* Nie mogę tutaj wyjawić wszystkich szczegółów, bo musicie mieć przyjemność z odkrywania. Kto widział, ten wie.
Bonus. Plakaty do „mother!” w dobrej rozdzielczości. Wystarczy kliknąć w miniaturki poniżej.