Miałem napisać recenzję „Now You See Me”, ale to w zasadzie był taki gniot, że szkoda dla niego osobnego wpisu. Pomyślałem więc, że napiszę w zamian o pięciu filmach, jakie obejrzałem i zmarnowałem na nie kawałek życia. Jest wiele ciekawszych zajęć niż nudzenie się przez kilka godzin przed ekranem. Przed wami pięć absolutnych śmieciofilmów potrzebnych światu jak betonowy blok u nogi nurkowi. Oczywiście, że będą spoilery, bo w tych “dziełach” i tak nie ma krzty zaskoczenia. To moja subiektywna lista, więc nie zdziwcie się, jeśli znajdziecie na niej swój ulubiony film.
- „Now you see me” – film o magikach sprawiający wrażenie zrobionego dla wygłupu. Grupa najlepszych rzekomo iluzjonistów bawi się w okradanie bogatych i dawanie biednym. Dla nich to zabawa, dla ludzi ich ścigających najwyraźniej również, dla widza już średnio. Zero suspensu, zero logiki, świetni aktorzy drętwo recytujący gówniane kwestie.Przeciwnik, który poświęcił całe życie dla misternego planu całkowicie pozbawionego sensu. „Now you see me” to doskonały sposób, by wiercić się z nudy jak w kościele. Dlaczego nakręcono kolejną część tego czegoś?
- „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” – facet rodzi się starcem i umiera jako bobas. Taka ciekawostka dla wujka Stefka, żeby się zamyślił na suto zakrapianej imprezie rodzinnej. Niestety, trzygodzinny film o tej osobliwości przypomina rozmowę z rzeczonym wujkiem pod koniec rzeczonej imprezy.
Zasnąłem, Bogu dzięki, jakoś w jednej trzeciej. Spoiler? No, facet rodzi się dziadkiem, żyje, robi różne rzeczy, i umiera jako niemowlę. Serio, to wszystko. Jeśli macie jakikolwiek pomysł na spędzenie trzech godzin, JAKIKOLWIEK, to zróbcie to. Oglądanie obrad Sejmu może być ciekawsze.
- „Sausage party” – historia produktów z supermarketu, które myślą, że ludzie je wrzucają do koszyka by zabrać je do nieba. Wiąże się to z pewnym rozczarowaniem. Miała to być komedia. Sęk w tym, że ani to dla dzieci ze względu na język i ciągle seksualne aluzje, ani dla dorosłych, bo głupie to aż boli, ani specjalnie śmieszne. Może osiemnastoletni chłopcy mogliby się jeszcze śmiać z tych stereotypowych żartów. Może po kilku piwach.
Jeśli parówka chcąca się wcisnąć w bułkę to wasz pomysł na rozrywkę, to miłego oglądania. Albo obejrzyjcie sobie trailer, bo to najśmieszniejsze chyba sceny z filmu. I jeśli cokolwiek wyniosłem z „Sausage party”, to nowy obrazek w głowie, kiedy widzę hashtag foodporn…
- „Zjawa” – o tym arcy-nudzie-le pisałem tutaj.
- „Man of Steel” – Niektórzy ludzie nie powinni się brać za ekranizacje komiksów, bo najwyraźniej tego nie czują. Po w miarę dobrym wstępie „Man of Steel” zmienia się w całkowitą sieczkę efektów specjalnych, zniszczenia i nonsensu. Do tego wszystko jest jakieś takie plastikowe i puste w środku. Nie porusza, nie przemyca nic wartościowego, nie wzbogaca tego superbohatera, nie olśniewa fabularnie. Słabe to.
Gdyby porównać kilka filmów opartych na komiksach do jedzenia, to „Deadpool” byłby pizzą peperoni, „Iron Man” kebabem na ostro, „Dark Knight” porządnym schaboszczakiem, a „Man of Steel” otrębami owsianymi na mleku. Bez miodu.
Nawet nie chcę pamiętać, kto konkretnie jest odpowiedzialny za powyższe filmy. Przewijają się w nich nazwiska przez duże “en”, jak Brad Pitt, Leonardo di Caprio, Jesse Eisenberg, Mark Rufallo, Morgan Freeman, Edward Norton, Russell Crowe, Kevin Costner, a wszystkie te filmy mogłyby nigdy nie powstać i świat niewiele by stracił.
Tego typu zestawienia przypominają nam, że każdy, nawet największy aktor dla pieniędzy czasami musi odwalić chałturę. Dlatego w wyborze na co iść do kina, nie wystarczą same nazwiska gwiazd ani reżyserów. Można się ostro pomylić. Na szczęście macie mnie, który wycierpiał za miliony, więc wy nie musicie.