Kiedy byłem dzieciakiem, science-fiction traktowano jako gatunek niszowy, przeznaczony dla młodzieży. Dziś wszystko związane z fantastyką, również komiksy o superbohaterach, trafiło do głównego nurtu w Hollywood. Postęp w rozwoju efektów specjalnych zamienił potwory i obcych z plastikowych kostiumów na wspaniale wygenerowane animacje. W całym tym zamieszaniu (HD, 3D, CGI, IMAX i tak dalej) coraz częściej gubi się historia, którą twórcy mieli opowiedzieć.
Avalon to ogromny statek kosmiczny w trakcie studwudziestoletniej podróży do nowej kolonii na planecie Homestead II. Wszystko na pokładzie jest zautomatyzowane, gdyż cała załoga i pięć tysięcy pasażerów lecą w stanie hibernacji. Kiedy Jim Preston się budzi (w tej roli świetny Chris Pratt znany ze „Strażników Galaktyki”, „Jurassic World”, „Siedmiu Wspaniałych” i, przede wszystkim, z „Parks and Recreation”!), jest przekonany, że za niedługo lądowanie. Dość szybko orientuje się, iż tylko on jest na nogach, a do celu zostało 90 lat lotu. Kapsuła hibernacyjna uległa uszkodzeniu, nie ma zapasowych, nie da się z powrotem zahibernować. Zasadniczo przerąbane, Jima czeka bowiem najbardziej przerażająca śmierć z możliwych — ze starości, po kilkudziesięciu latach samotności, milczenia i nudy.
Po jakimś roku Jim postanawia obudzić sobie dziewczynę, w której zakochał się, czytając książki jej autorstwa. Zakochał się w zahibernowanej kobiecie i postanowił ją obudzić przez uszkodzenie jej kapsuły, zmuszając ją tym samym na dzielenie ze sobą paskudnego losu. Eee… Powtórzę, wbrew woli skazał laskę na śmierć na pustym statku kosmicznym. Z miłości, nie? A, to spoko. Tylko że właśnie niespoko. Czym czyn postaci granej przez Pratta różni się od zamknięcia kobiety w piwnicy na całe życie, żeby ją mieć dla siebie? Tym, że tu piwnica jest wielka, z basenem i wszelkimi udogodnieniami? No, ale przecież był samotny…
Potem akcja niczym nie zaskakuje. Żyją sobie, a Aurora (grana przez Jennifer Lawrence, której po „Igrzyskach Śmierci” i „Poradniku Pozytywnego Myślenia” przedstawiać nie trzeba) zakochuje się w końcu w Jimie. Trudno ją winić, gość jest jedynym facetem na pokładzie i wygląda jak Chris Pratt, a ona nie wie, co zrobił. W tym czasie Avalon się sypie — usterka goni usterkę.
Sami możecie sobie dośpiewać resztę.
Ogólnie rzecz biorąc, do obudzenia Aurory historia buduje się całkiem nieźle, choć powoli. Ostatnie badania pokazują, że samotność prowadzi do zmian w organizmie człowieka na poziomie komórkowym i fizycznie boli — ta pierwsza część filmu ze wspaniałą grą Pratta jest udanym studium samotności. Potem jest przewidywalnie, ale dobrze się ogląda Jennifer i Chrisa. No ładni są. Piekielnie dobrze grają do tego. Niestety z tego scenariusza (napisał go John Spaihts, autor skryptu do „Prometeusza” i „Doktora Strange”) trudno cokolwiek wycisnąć nawet dobremu reżyserowi. Morten Tyldum wcześniej nakręcił „Grę Tajemnic” – z jednej strony całkiem dobry film, z drugiej oparty jednak na znanej historii, ergo również przewidywalny.
Błądzą ludzie, którzy myślą, że w science-fiction chodzi o widoki gwiazd, statki kosmiczne, pseudonaukowy język i efekty specjalne. Te elementy w Pasażerach są i są bardzo ładne! Do tego mamy wspaniałą parę aktorów. Wydawałoby się, że recepta na sukces gotowa. Tylko te wszystkie składniki mają służyć opowieści, być niejako jej nośnikiem. Bez porządnej opowieści są jedynie kolorową wydmuszką. Tutaj fabuła jest bardzo mało strawna, podana na zimno, z nieświeżymi dodatkami i tanim winem. I cóż, że taca ładna a towarzystwo doborowe, kiedy nie ma co jeść? Ogląda się to przyjemnie, muszę przyznać, ponieważ wizualnie film jest całkiem udany. Nie każdy komiks z Batmanem to „Year One”, „The Last Askham”, czy „Knightfall” i nie każdy film sci-fi będzie „Blade Runnerem”, „Obcym”, czy „Odyseją Kosmiczną”. „Pasażerowie” pozostaną przyjemnym, ale średnim filmem dla fanów gatunku.
P.S. Dość trafnie „Pasażerów” podsumowała Alissa Wilkinson w Vox, pisząc, że pierwsza część filmu to Robinson Cruzoe w kosmosie, druga to taki kosmiczny „Titanic” z posmakiem horroru, a trzecia część jest o syndromie sztokholskim. W rozmowie ze znajomą sam zastanawiałem się kilka dni temu, parafrazując Mickiewicza: czy to jest miłość, czy to jest syndrom sztokholmski? A co wy myślicie?